Jego płomień i jej czystość w złotą nić się splata, czyli ócz mych nie dotknął daltonizm.
Helena Mniszkówna, Trędowata, Warszawa 2008
Od razu ostrzegam: to będzie
wpis pełen złośliwości.
Po pewnym zastanowieniu, aż
jest mi trochę
głupio.
Fani historii miłosnych
czytają na własną
odpowiedzialność.
Romansów raczej nie lubię
i ich nie czytam, choć
zdarzają się
wyjątki. Nie jestem też
stworem do
końca
pozbawionym wrażliwości,
a nawet sentymentu i rozumiem, że
literatura nie musi odwzorowywać
życia w sposób
stuprocentowo realistyczny. Autor ma prawo budować
w swoich utworach świat
lepszy od znanego na co dzień,
ciekawszy i barwniejszy (w rozumieniu autora). W takim świecie,
powiedzmy, kobiety są
piękne, mężczyźni
szlachetni, a miłość
między nimi tak
głęboka,
że narzeczony pzostaje
wierny ukochanej nawet po jej śmierci.
Takie stare cyniczki jak ja
pewnie w ogóle nie powinny
czytać o idealnych
miłościach,
nawiasem mówiąc. Więc
rozumiem
to wszystko i nadal jestem
zdania, że trudno mi
wziąć besteller
Mniszkówny za dobrą
monetę.
Czytałam
„Trędowatą”
z uczuciem, powiedzmy łagodnego
zdumienia. Sprawiły to
dwa czynniki:
po pierwsze: groteskowi
bohaterowie, po drugie – język.
Straszliwy język, język
– potwór.
„Każdy prządł złote nici
marzeń na kołowrotku własnej imaginacji, umyślnie cierpiąc na
daltonizm, by nie ujrzeć szarej przędzy rzeczywistości” (str.
166). Właściwie
tu by można mój wywód
zakończyć
- „klasyczna” powieść
Heleny Mniszek właśnie
na tym polu poległa w
sposób najbardziej spektakularny. Niczem złoty
wojownik na niwie jasnej, a brzęczącej.
Albo coś. A la w podobie.
Albo jesteś w stanie narzucić
sobie daltonizm, albo widzisz wszystkie stylistyczne nonsensy w
bezlitośnie jaskrawym
świetle.
Na temat fabuły
rozpisywać się
nie będę,
bo kto nie czytał,
oglądał
pewnie jakąś wersję
ekranową - czy tą
z Leszkiem Teleśnickim i
Elżbietą Starostecką w rolach głównych,
czy też nowszą
adaptację - serial z
1999 roku. Wiemy więc o
co chodzi: imponujący
majątkiem,
arystokratycznym pochodzeniem i urodą
ordynat Waldemar Michorowski (dziś
pewnie byłby znany w
internecie jako boski_michorowski), zmęczony
powodzeniem u polskich i zagranicznych arystokratek, poznaje
pewnego dnia słodką
Stefcię Rudecką,
dziewczę ze
szlacheckiego dworku. Stefcia odreagowuje właśnie
zawód miłosny, pracując
jako guwernantka młodziutkiej
Luci, kuzynki ordynata (ciekawy sposób odreagowania wybrała
panna Rudecka, swoją
drogą). Dyskretny urok
panny nauczycielki drażni
przesycone cynizmem nerwy Waldemara, który najpierw próbuje
uczynić z niej swoją
kochankę, a później
ofiarowuje nazwisko i rękę.
Stefcia mdleje ze szczęścia,
ordynat płonie, ach, jak
on płonie, jego rodzina,
początkowo niechętna,
w końcu akceptuje
nierówny związek.
Niestety, nie każdy
potrafi się cieszyć
szczęściem młodej
pary. Na kilka tygodni przed ślubem
Waldemar musi wyjechać.
Stefcia zostaje sama i wtedy do akcji wkracza hrabia Barski wraz z
córką, dawną
pretendentką do serca
Michorowskiego i tytułu
ordynatowej. Są też
inni niebędący
zwolennikami mieszania sfer. Pewnego wieczoru Waldemar dostaje
telegram informujący o
ciężkiej chorobie
narzeczonej.
Ciąg
dalszy każdy pamięta:
subtelna duszyczka Stefci nie wytrzymała
szykan oraz listów anonimowych i białym
gołąbkiem uleciała
ku niebu. Autorka wysiliła
się też
na różnorodne językowe
wygibasy, opisując
rozpacz ordynata, grób Stefanii, napis na grobie... daj jej, Boże,
zdrowie. Mam też
wrażenie, że
sam fakt, iż zabrakło
happy endu może
dyskwalifikuje powieść w
oczach wielu czytelników romansów. Podobno happy end to podstawa?
Dobrze, postaram się
dalej analizować, co
jeszcze mnie odrzuca od losów Stefci i Waldy'ego.
Muszę
się teraz przyznać
do czegoś dziwnego. Gdy
czytałam „Trędowatą”
nie schodziła mi z myśli
zupełnie inna książka:
„Duma i uprzedzenie”. Wiem, w tym momencie powinien mnie trafić
literacki piorun, za postawienie dzieł
Mniszkówny i Austen w jednym zdaniu. Ale jakoś
nie trafił,
więc
zastanowiam się dalej.
Przecież
powieść Jane Austen to
także „tylko” romans,
zakrzyknie wielu. Nawet bardziej, bo na końcu
„Dumy...” nikt nie umiera, a główni
bohaterowie żyją
długo i szczęśliwie.
Tu i tam mamy
intrygującą
bohaterkę i przystojnego
bohatera, imponującego
sposobem bycia i majątkiem,
tu i tam zakochani pochodzą
z nierównych sfer społecznych,
tu i tam przed ślubem
trzeba przezwyciężyć
przeszkody... gdzie więc
różnice.
O języku
i stylu nie będę
po raz kolejny wspominać...
gdybym na serio pod tym względem
zaczęła porównywać
obie autorki, ten literacki piorun jednak uszkodziłby
mi głowę.
A kolejna różnica? A więc Austen przede wszystkim nie
wpycha czytelnikowi swoich bohaterów aż
tak natrętnie.
Elżbieta
z „Dumy...” robi wrażenie
swoją inteligencją,
żywym usposobieniem i
dowcipem. Za to urodą na
pierwszy rzut oka nie imponuje, a niektórzy wyrzucają
jej też braki w
charakterze. Takie rozbieżności
nie mogły zaistnieć,
jeśli chodzi o Stefcię
– Helena Mniszek jakby postawiła
sobie za cel, by główne
postaci z jej powieści
istniały tylko w
technikolorze. Panna Rudecka nie może
być
zwyczajną
dziewczyną, taką
jak wiele innych, bo wtedy czytelnik nie uwierzyłby
w wybór ordynata, mężczyzny
wyniesionego ponad szary tłum
przez arystokratyczne pochodzenie. Więc
Stefcia robi swą urodą
wrażenie księżniczki
na obcych ludziach, a gdy porzuca pracę
guwernantki
i wyjeżdża
z domu uczennicy, płacze
po niej nawet ogrodnik. Oczywiście,
Stefania kocha również
Ojczyznę,
rodzinę, a później
także i ordynata. Poza
tym świetnie zna języki,
tańczy z niewysłowionym
wdziękiem, gra na
fortepianie tak cudnie, jakby „haftowała
pelą”, a przede
wszystkim opanowała
unikalną sztukę
„usypiania lampartów”. Tak, poważnie,
to cytat ze strony 411
mojego wydania: „(...) i
uśpiłaś
we mnie lamparta” z podziwem oznajmia Waldy, gdy narzeczonej
udaje się
odeprzeć kolejny atak na
swą cnotę.
Ale Stefcia to małe
piwo, prawdziwym okazem, czy raczej prawdziwą
zdobyczą, jest ordynat.
Cóż,
można powiedzieć,
taki powinien być bohater
romansu: przystojny, bogaty, wykształcony,
męski
i pod każdym względem
rwący oczy. Z tym że
z Waldemarem jest tak, jak z jego Stefcią:
ma to "coś" i jeszcze o
wiele więcej.
Jego zalety są
nieprzeliczone: ma doskonały
gust artystyczny, podziwia muzyczny talent Stefci, a w swoim majątku
zgromadził wspaniałą
kolekcję obrazów. Jego
kolejny atut to wspaniała
męska wola, oswajająca
niedźwiedzie, która
sprawia, że kobiety
dosłownie padają
mu do stóp.
Nawet cnotliwa Stefcia ma na
koncie skryte tarzanie się
po podłodze w spazmach
cierpienia, z
okrzykiem: „Chcę
być jego niewolnicą!”
Ale to nie wszystko.
Michorowski to przecież
bohater polskiego romansu z XIX wieku, więc
musi połączyć
w sobie cechy amanta i pozytywisty. Musi być
patriotycznie i społecznie
uświadomiony. Wiem, że
to nic dziwnego ze względu
na czasy i warunki, w których powstała
powieść. To „(...)
moja gleba, mój warsztat pracy” mówi ordynat o swoim majątku.
Główny bohater
„Trędowatej”
to połączenie
uwodziciela, globtrotera, konesera sztuki, patrioty, wiruoaza
organów, świetnego
jeźdźca
i tancerza oraz pozytywistycznego działacza,
prowadzącego wzorową
gospodarkę. Przecież
u niego nawet konie jedzą
z porcelanowym żłobów!
Teraz przyszło
mi do głowy, że
postać ordynata stworzono
rysując Wokulskiego,
Solskiego
i Płoszowskiego
woskowymi kredkami na kartkach z bloku, a potem ktoś
to wszystko zgniótł i
zwinął w jedną
kulkę. Dobre
wytłumaczenie.
Biorąc pod uwagę wszystko, co
napisałam powyżej, powieść Mniszkówny przypadnie do gustu
czytelnikom, którzy są w stanie zaakceptować swoistą
językowo-literacką konwencję. Książka ma zresztą swoje zalety,
np. zdaję sobie sprawę, że niektórzy bohaterowie romansów noszą
w sobie o wiele większy potencjał obleśności, niż nieszczęsny
ordynat... Ale myślę, że z opisywaniem zalet pójdzie lepiej komuś
innemu. Tak, jak ostrzegałam na początku, skupiłam się na
krytyce.
Komentarze
Prześlij komentarz