Trudno to było wytrzymać, czyli tęsknota za biczowaniem.


Angela Brazil, Madcap of the School
Tak, ta lektura to była próba dla cierpliwości. Szkoda oczu i czasu właściwie, bo 'Madcap of the School' Angeli Brazil ani nie zaciekawia, ani nie doprowadza czytelnika do upragnionego katharsis, polegającego na rzuceniu książką o ścianę.
(Wywołuje za to inną, ciekawą reakcję, o której za chwilę.) 'Madcap...' jest zbyt nijaka, jak jedna z uczennic Marlowe Grange, szkoły do której chodzą bohaterki tej powieści. Oczywiście mam na myśli te bohaterki, które nie są Raymonde, Tą Najważniejszą. Nie są Raymonde, ani nie należą do jej paczki, czyli po prostu nie warto na nie zważać.

No dobrze, więc o co w tym wszystkim chodzi? O nic konkretnego. Trudno mówić o jednolitej fabule. Ot, mamy gromadkę dzieweczek: Fauvette, Ardiune, Morvyth... właściwie nie warto ich wymieniać, bo i tak stanowią tylko tło dla Raymonde Armitage (czyli Raymonde Wspaniałej), ich dawnej przyjaciółki i liderki. Spotykają ją na powrót w Marlowe Grange, nowej szkolnej siedzibie. Raymonde bez trudu utrzymuje swoją rolę przywódcy w nowym stowarzyszeniu – The Mystic Seven – założonym przez dziewczęta. Cel stowarzyszenia? Robienie kawałów koleżankom i nauczycielkom.

I tak się to wszystko toczy: kolejne rozdziały to kolejne anegdotki o wyczynach Raymonde i jej akolitek. Są to bardzo różne przygody, jeśli chodzi o że tak powiem, ciężar gatunkowy. Otóż, w ciągu kilku miesięcy, Raymonde udało się:

  • namówić niepopularną koleżankę, żeby ściągnęła na siebie śmieszność, całując w rękę nauczyciela rysunków
  • ośmieszyć tę samą dziewczynę, podrzucając jej rzekomy list miłosny i wyciągając ją na randkę z Raymonde przebraną za chłopca
  • uniemożliwić innej koleżance odrabianie lekcji, żeby nie uczyła się za dużo i nie zawyżała poziomu
  • udawać wróżkę i oszukiwać inne dziewczęta
  • symulować nalot zeppelinów na szkołę (bo denerwowała ją nauczycielka, która starała się przygotować uczennice na wypadek faktycznego nalotu)
  • doprowadzić do złapania niemieckich szpiegów
  • zrobić wiele innych rzeczy, o których nie chce mi się pamiętać.
Te epizody nie są szczególnie spójne, i, co najgorsze, za mało w nich wdzięku i jakiejś, nie wiem, życiowej czy artystycznej prawdy, żeby przejąć się tym, co je łączy: poczuciem, że Raymonde Jest Wspaniała i że Wszyscy Ją Podziwiają, nawet nauczycielki i starsze koleżanki. Owszem, te pierwsze ją czasem karcą, a drugie krytykują, ale jest im ona przydatna. Niesforna uczennica, która tak naprawdę działa na pożytek nie tylko szkole, ale całemu systemowi społecznemu, utrzymując w ryzach dziewczyny, które są „zbyt”: gorliwe? Pracowite? Sentymentalne? Itd, itp. Wiadomo, że jeśli ktoś został ośmieszony, nie zajmie się rzeczami „niepopularnymi” np. przygotowaniem do egzaminu na studia...

Wracając do Raymonde, ja tam jej nie podziwiałam. Może jestem za stara, ale czytając tęskniłam do Anglii Dickensa i do wrednego nauczyciela, albo dyrektora szkoły o twardym sercu, który nauczyłby Raymonde rozumu za pomocą tradycyjnych metod...

Aha, na liście wyczynów Raymonde rzuca się w oczy noc zeppelinów i polowanie na szpiegów. Tak, zgadza się, akcja książki ma miejsce podczas I wojny światowej. Dziewczęta mają braci i narzeczonych na froncie, a same żyją przede wszystkim głupimi kawałami. Wiedzą, że gdzieś tam istnieje zewnętrzny świat, starcia zbrojne i wiele innych spraw, choćby walka o prawa kobiet, ale dla Raymonde i spółki jest to jednym wielkim żartem. Takie miałam cały czas wrażenie, nawet gdy uczennice Marlowe Grange podejmowały decyzje o moralnym samodoskonaleniu lub pracowały na roli w gospodarstwie, gdzie zabrakło pracowników, powołanych do wojska.

Nie wiem, ludzie, dobiły mnie te zeppeliny i symulowanie nalotu. Powtarzam, może z wiekiem kończy mi się poczucie humoru. I tak, zdaję sobie sprawę, że autorce pewnie o to chodziło: o opis raju na ziemi, swoistej enklawy, której mieszkanki mogą pozwolić sobie na to, żeby zajmować się tylko płataniem figlów. Ale Angela Brazil nie wyjaśniła, dlaczego psychicznie te dziewczyny na to stać. Raymonde i inne wiele robią, ale tak naprawdę są puste. Niewiele wiemy o nich, o ich wnętrzu i dlatego przygody dziewcząt zrobiły na mnie takie niefajne wrażenie.

Zresztą jeśli chodzi o swoistą stagnację głównych bohaterek, to przychodzi mi na myśl ostatnia przygoda Raymonde. Otóż w pewnym momencie panna Armitage zostaje oskarżona... o kradzież sporej sumy pieniędzy. Okoliczności są takie, iż nawet jej największe zwolenniczki wierzą, że zabrała te pieniądze dla żartu. I co? Wszystko dobrze się kończy, jasna sprawa, ale żeby dziewczyna chociaż się zastanowiła: „Okej... tak o mnie ludzie myślą... że dla kawału mogłabym okraść własne koleżanki... okej... i co dalej...?”

I nic dalej. Bo powieść dla dziewcząt, za mistrzynię której uchodziła kiedyś Brazil, to zdaje się, nie miejsce na refleksje. I dlatego właśnie po lekturze „Madcap...” nie rzucam niczym o ścianę i nie ryzykuję ponownej czytania tej powieści. Zamiast tego dokonuję rytualnego wykasowania. Książki z czytnika.

Komentarze

Popularne posty