Profesor w puszczy, czyli niedźwiedź i panna.
(antologia
„Fantastyczne opowieści”,
Kraków 1975)
W
tym miesiącu
wreszcie podejmuję
wyzwanie z bloga„Przestrzenie tekstu” i piszę
o „opowiadaniu Lokis. Rękopiss
profesora Wittembacha” Prospera Merimée.
Jak zwykle, czytając
tekst należący
do tzw klasyki, zadaję
sobie pytanie: czy to się
jeszcze da czytać?
A ponieważ
„Lokis...” to również
klasyka literackiego horroru, dodaję
następne
pytanie: czy podczas lektury odczuwam, pożądany
w podobnych wypadkach, metafizyczny dreszcz?
Odpowiedzi
w skrócie: pierwsze pytanie – tak, drugie – raczej nie...
Od
czego zacząć
bardziej szczegółową
odpowiedź.
Może
tak: „Lokisa” da się
czytać
głównie
dlatego, dlatego że
autorowi udał
się
jeden, realistyczno-psychologiczny plan utworu. Pokazanie w ilu
kontekstach i na jakie sposoby człowiek
dla człowieka
jest „świętą
zgrozą”
- to Merimée
udało
się
świetnie.
Opowiadanie Merimée
to jeden z tych utworów, w których niezbyt sympatyczny bohater (w
tym wypadku nadęty
swoją
ważnością
profesor Wittembach) wyrusza w świat:
konkretnie na Żmudź,
krainę
dla ówczesnego francuskiego czytelnika zapewne na poły
mityczną.
Prowadzi tam badania naukowe , a zarazem dokonuje katalogu
napotkanych nieszczęśników,
ekscentryków i złośliwców.
I kogo tu nie ma! Od uganiającego
nocą
po parku hrabiego Szemiota, i jego psychicznie chorej matki, która w swoim czasie zawarła
nieco zbyt bliską
znajomość
z niedźwiedziem,
poprzez jej lekarza, uważającego,
iż
gdyby mu pozwolono leczył
by pacjentkę
„bijąc
na kwaśne
jabłko”,
aż
po ukochaną
hrabiego pannę
Iwińską,
uroczą
dzieweczkę,
której ulubioną
rozrywką
jest dokuczanie znajomym i wyśmiewanie
ich. Na tym tle, jaśnie
pan hrabia, który nie ukrywa, że
w osobie narzeczonej interesuje go nie tylko „(...) cudowna skóra
(...)”, ale i „(...) smak (jej) krwi (...)” wydaje się
prawie pospolity...
I
tak przechodzimy do mojego drugiego pytania: a jaki jest procent
grozy w zgrozie? Wspominając
o fascynacji Szemiota smakiem krwi panny Julii, przechodzimy do
zupełnie
innego planu tej opowieści.
Eleganckie dwory arystokratów, gdzie człowiek
człowiekowi
wyrządza
w pełni
ludzkie i cywilizowane zło,
otacza tajemnicza kraina, zamieszkana przez wieśniaków,
niedźwiedzie
i czarownice, oddające
cześć
pogańskim
bogom. Hrabia Szemiot pozostaje z tym światem
obcości
i czarów w ściślejszym
związku,
niż
by się
mogło
na pozór wydawać...
w dzień
to wytworny właściciel
ziemski, ale nocą...
całkiem
ktoś
inny... a może
coś?
I
ten plan fantastyczny jest tak straszliwie grubymi nićmi
szyty!
Ten
hrabia, przed którym uciekają
psy i płoszą
się
konie i któremu lokalna wiedźma
zaleca udanie się
prostą
drogą
do najbliższego
matecznika...! poza tym ryczy on przez sen, zgrzytając
zębami
i głośno
marzy o „smacznym kąsku”
- pannie Julii. Aha, a jego „muskularne ramiona” pokrywa „czarny
puch”. Z tak zarysowanym bohaterem nie ma się
co dziwić,
że
nastrój fantastyczności
i niesamowitości
nie odgrywa tu zbyt wielkiej roli. A jeśli
chodzi o zagadkę,
jaki też
problem dręczy
hrabiego i dlaczego jego młodą
żonę
znaleźli
wkrótce po ślubie
martwą,
ze „straszliwie porozdzieraną
twarzą”
... no, to chyba nie jest zagadka.
Tak
więc,
„Lokisa...” nie polecałabym
raczej komuś,
kto dopiero zaczyna swoją
przygodę
z horrorem folkowym – obawiam się,
że
zbytnia dosłowność
tego tekstu mogłaby
trochę
zniechęcić.
Na początek
lepsze byłyby,
bo ja wiem, np. „Wierzby” Blackwooda. Może
jeszcze zdążę
o nich napisać...
Komentarze
Prześlij komentarz