"Naprawdę niczego tutaj nie rozumiem", czyli tajemnice zamku na Morawach.
E.
Boček,
Dziennik kasztelana
Ostatnio
gonię
resztkami sił,
ale nadal biorę
udział
w tegorocznym wyzwaniu Przestrzeni Tekstu. Rok kalendarzowy pomału
zbliża
się
do końca,
więc
może
dam radę
napisać
coś
na temat różnego
rodzaju horrorów jeszcze co najmniej dwa razy.
Kiedy
dowiedziałam
się,
że
hasło
na październik
to mystery
horror,
od razu pomyślałam,
że
„Dziennik kasztelana” będzie
tu pasował.
Co prawda książka
Bočka
nie znalazła
się
na liście
lektur do wyboru, ale i tak tajemnic w niej nie brakuje.
Wiktor,
główny
bohater „Dziennika...” mówi o sobie: „Mam 35 lat i moje
wkurzenie na cały
wszechświat
osiągnęło
szczyt”. I faktycznie tak jest: Wiktor jest zły
na Iwonę,
z którą
miał
pecha się
ożenić,
teściów,
znajomych i urzędników,
z którymi ma nieszczęście
przestawać,
w końcu
na prezydenta Havla i królową
angielską
Elżbietę.
Dzięki
Bogu, nasz bohater nikogo (prawie) nie bije – ogranicza się
głównie
do prawienia złośliwości.
Ale – ku jego zdumieniu – nagle okazuje się,
że
jest jednak grupa ludzi, których nie da się
zaliczyć
do większości,
to jest wszystkich tych, co od Wiktora są
gorsi i głupsi.
Co to za jedni? Przede wszystkim ci związani
z zabytkowym zamkiem, w którym Wiktor zaczyna pełnić
rolę
kasztelana. Jego zadaniem jest dokonać
inwentaryzacji i przygotować
zamek na ponowne wizyty turystów. Pomaga mu w tym zespół
pracowników, a przede wszystkim Aleksander Ott, dziś
jeden z dozorców, dawniej zarządzający
zamkiem. Zamkiem pełnym
tajemnic.

Tak
naprawdę,
tajemnice stanowią
dla Wiktora chleb powszedni. W jego życiu
jest parę
spraw, które nasz bohater nie rozumie i nie chce zrozumieć.
To kwestia licznych w „Dzienniku...” niedopowiedzeń,
ale mam wrażenie,
że
dla Wiktora podobną
zagadkę
stanowi zachowanie własnej
żony
i brata, co fakt, że
na ścianie
zamku w tajemniczy sposób pojawiają
się
ślady
dłoni,
a jego córka Ewa zdobywa sobie całą
gromadkę
niewidzialnych przyjaciół.
Rodzina i przyjaciele co raz bardziej izolują
się
od niego, a mężczyzna
w takim samym stopniu nie potrafi - nie chce? - zastanowić
się,
dlaczego tak jest, jak i nie umie rozwikłać
zagadki tajemniczego wpływu
wywieranego na życie
Wiktora przez Otta.
Już
sobie wyobrażam,
jak bardzo niektórzy czytelnicy muszą
nie cierpieć
tej książki.
Podobnie jak nie do końca
nie wychodzą
na jaw sekrety związane
z prywatnym życiem
Wiktora, tak i nie wyjaśniają
się
tajemnice związane
z wydarzeniami na zamku. Czy prawdą
jest, że
Aleksander Ott potrafi na zawołanie
wyleczyć
śmiertelną
chorobę;
dzięki
niemu Ewa wyzdrowiała
z białaczki,
choć
może
to wszystko niesamowity zbieg okoliczności.
A może
Ott potrafi w niezrozumiały
sposób zabijać,
bo zarówno ludzie, jak i zwierzęta,
którzy mogliby jakoś
zaszkodzić
obecnemu kasztelanowi (a przy tym zamkowi), giną
w nagły
i nieprzyjemny sposób. Ich zgony mogą
mieć
związek
z dozorcą,
ale oczywiście
– nie muszą.
I czy Ewę
opętał
duch jednej z dawnych mieszkanek zamku? Na te pytania każdy
musi odpowiedzieć
sobie sam.
Samemu
też
trzeba odpowiedzieć
sobie na ostatnie, najważniejsze
pytanie: czy Wiktor dopuści
do tego, by Iwona wywiozła
ich córkę
z powrotem do Pragi? Czy może
zamek po raz kolejny stanie się
widownią
dramatycznych wydarzeń,
a jego stali mieszkańcy
„nakarmią
się”
złą
energią?
W
„Dzienniku...” można
odnaleźć
wiele literackich tropów. Moim zdaniem, autor przede wszystkim
nawiązuje
do „Draculi” Stokera – Aleksander Ott jako postkomunistyczny
wampir? - ale czytelnik nie otrzymuje ostatecznych rozwiązań,
nie postawiono kropki nad żadnym
„i”. Mnie się
to podoba, ale jestem w stanie wyobrazić
sobie, że
koniec nastąpił,
zanim rozpoczęła
się
konkretna akcja. Owszem, fajerwerki są,
ale zawsze gdzieś
za rogiem. Kogoś
to nie zniechęca?
Miłego
czytania.
Komentarze
Prześlij komentarz