Pustynia, puszcza i pan wielki.

H. Sienkiewicz, W pustyni i w puszczy, Łódź 1990

Zgodnie z umową, zawartą prawie rok temu, w końcu zabrałam się do roboty. Razem z między innymi Pyzą z Pierogów Pruskich postanowiłyśmy uczcić rok sienkiewiczowski. Spróbuję to zrobić odpowiadając na dramatyczne pytanie: czy to się jeszcze da czytać? A konkretnie co? A „W pustyni i w puszczy”!


Trudna sprawa, zwłaszcza jeśli chodzi o książkę właśnie tego autora, który od pewnego czasu ma wśród niektórych czytelników niezbyt dobrą prasę. Oczywiście, jest to tylko moje własne zdanie, wynikłe z obserwacji nie popartych badaniami, ale... Już w zamierzchłych czasach prehistorycznych, kiedy byłam studentką polonistyki, wśród moich kolegów o „dziełach Pana Sienkiewicza” nie wypadało się wypowiadać inaczej, jak z przekąsem. Potem czas mijał, z wieloma znajomymi z dawnych lat straciłam kontakt, ale Sienkiewiczowi to nie pomogło. Oto garstka zasłyszanych opinii na temat pisarza: „znany seksista i rasista”, „a, ten od lektur”, a nawet: „Sienkiewicz, ty stary..., oddaj mi stracony czas!” (stracony na czytanie, albo na oglądanie adaptacji, jak sądzę).

Muszę przyznać, że argument o czasie trochę do mnie przemówił: po wszystkich świętach, spędzonych w towarzystwie „Potopu”, „Przygód Pana Michała” i „Ogniem i mieczem” na ekranie... Więc czy „Pan Sienkiewicz” to tylko nuda, wsteczność i samo zło?

Nie jestem tego do końca pewna.

Owszem, nie mogę ukrywać, wiele wątków – czy raczej sposoby ich potraktowania – zrobiło na mnie podczas ponownej lektury przykre wrażenie. Myślę, że przed etykietką rasisty nie da się naszego zdobywcy nagrody Nobla obronić. Nie wspomnę już o wstawkach na temat „dzikości i chciwości” Arabów, odkrywczych stwierdzeniach w rodzaju „Mea ma czarną skórę i czarny mózg”, czy kompletnym braku zrozumienia dla faktu, iż mahdyści mogli mieć pewne powody, by nie lubić Anglików. Swoją drogą to ciekawe, że Sienkiewicz nie widział żadnej wspólnoty między losem Egipcjan, a losem mieszkańców pewnego innego kraju, który też nie miał innego wyjścia, jak tylko poddać się woli potężnych imperiów. Ale to są sprawy powszechnie znane i wiem, że nie odkrywam Ameryki, stwierdzając że autor „W pustyni i w puszczy” nie był politycznie uświadomiony, jak przystało na kogoś urodzonego w dwudziestym pierwszym, czy choćby dwudziestym wieku.

Więc – w końcu – da się to czytać, czy nie?

Powiem tak: kiedyś się dało.

Czytanie książek, z którymi zapoznałam się w dzieciństwie, to zawsze swego rodzaju podróż w przeszłość. W poszukiwaniu samej siebie. Czytasz, szukasz i samej siebie nie poznajesz: to mnie nudziło? To mnie zachwycało? To naprawdę byłam ja? Niespodzianka za niespodzianką.

I oto pierwsze zaskoczenie: wracam myślami do czasów szkoły podstawowej, kiedy siedziałam w ławce, ubrana w chałat z białym kołnierzykiem – i proszę - mam całkiem sporo przyjemnych wspomnień. Dobre wspomnienia ze szkolnych czasów to coś raczej nie w modzie, ale lubiłam lekcje polskiego, a „W pustyni i w puszczy” dobrze mi się czytało. Taki już ze mnie dinozaur...

Co tam, według jedenastolatki, było dobrego? Przede wszystkim: przygody! Tu ich gonią, tamtędy uciekają, ścigani tędy i owędy! No, później trzeba było narysować mapkę, przedstawiającą trasę podróży Stasia i Nel i to już było znacznie mniej zabawne... Ale pierwszym skojarzeniem dla mnie-uczennicy, jeśli chodzi o „W pustyni...” było właśnie to: fajna przygodówka.

Co dalej? Otóż kolejny element, który obecnie ma, w mojej opinii, bardzo złą prasę, to opisy przyrody. Czyli kanał Lessepsa. Pustynia. Puszcza. Preria i step (a nie, przepraszam, ten sam autor, ale inna książka). Powinnam była co prędzej przerzucać kartki, jak ponuro wróżyła moja mama.

Ale nie przerzucałam. Byłam dzieckiem – niespecjalnie uzdolnionym i niezbyt uważnym – a jednak zafascynował mnie opis pustyni przed burzą. Opis śpiewających piasków i wiele innych. To wszystko, jak myślę, gdzieś we mnie zostało. Miłość do podróży. Tęsknota za tym, co za horyzontem. Na pustynię na razie się nie wybrałam, ale ilekroć planujemy ze znajomymi dłuższą bądź krótszą wyprawę, przed oczami duszy miga mi stara okładka: dwoje dzieci w palankinie na słoniu. Tylko: gdzie te palankiny?

Dobrze wytężyłam głowę i na zakończenie przypomniało mi się coś jeszcze.

Tak naprawdę największe wrażenie zrobiły wtedy na mnie... losy bohaterów. Czyli to, co dla czytelnika najważniejsze. Dziś wręcz się nie wypada przyznać, że przejęłam się przygodami supermena Stasia i płaczliwej Nel, ale tak czułam i chyba nie tylko dlatego, że byłam niewyrobionym czytelnikiem. Mam tu na myśli przygody dzieci do momentu, gdy wyrwali się z rąk porywaczy. Czy to realistyczne wydarzenia: dziś już wiem, że nie - chłopiec i dziewczynka prawdopodobnie nigdy nie dotarliby do Chartumu... ale wtedy została mi w głowie myśl: trzeba się trzymać, trzeba próbować w biedzie wszystkich sposobów.

No cóż... byłam dzieckiem, które potrzebowało każdej takiej myśli. Pewnie to się dziś wyda więcej niż dziwne, ale czytałam „W pustyni i w puszczy” jak baśń, której bohaterowie wychodzą cało z najgorszych opałów, bo to przecież baśń. I jak na baśń przystało, książka ta pełniła, jeśli o mnie chodzi, funkcję w pewnym sensie terapeutyczną.


I za to jestem „Panu Sienkiewiczowi” wdzięczna. 

Komentarze

Popularne posty